Wiedźmin, ten który wie

ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ I.
Podrozdziały:

1.Wiedźma 2.Skrzat 3.Wędrowcy 4.Pan 5.Gal 6.Obóz 7.Złodziej 8.Wilki 9.Wataha (nowość) 10.Znachor 11.Czarownica 12.Dług 13.Śmierć 14.Spisek

Przed Wami opowieść o przygodach człowieka skazanego przez los na bycie… wiedźminem, tym który został obarczony piętnem wiedzy. Tym razem nowy wymiar – wiedza, po którą wyrusza nasz bohater. Losy jego wędrówki i efekty poszukiwań na stronach bloga. Zapraszam – Konrad Dzięcielewski. Recenzuje Dawid Domiński.

(…)Pokłoń się dębom świętym u rozdroży,

rzekom się pokłoń w nich płynie zdrój świeży.

I tym zagonom na których wśród żyta

mak i bławatek tak wielce rozkwita.

Piersią zaczerpnięte powietrza i woni,

i oko poślij w głębie tych ustroni

patrz jaka cisza te ziemie okrywa,

błogosławiona, weselem szczęśliwa.

A kto się rodzi, kto tu przeżył lata,

chaty nie odda za wsze złoto świata.”

Józef Ignacy Kraszewski

frg. „Ziemio!…”

Wiedźma

– Rano idziesz w drogę?– zapytała wpatrzona w jedzącego gorącą strawę męża. Patrzyła z zadowoleniem jak smakuje każdy łyk. Cieszyła się każdą z chwil przebywania z nim, bo wiedziała, że każde wyjście może być ostatnim. Wiedziała, że tylko on daje jej szczęście i zawsze dawał, mimo, iż było to szczęście okupione wyrzeczeniem i bólem… ale było jej uczciwym wyborem. Nim zdążył odpowiedzieć zwróciła się do niego.

Daj mi dziecko.

Oderwał wzrok od misy i spojrzał na nią z jeszcze większą miłością.

-Syna, potem córkę – podpierając rękoma głowę, wplatając palce we włosy i nie odrywając wzroku od ukochanego, mówiła, zagryzając wargi.

-Pragnę mieć przy sobie cząstkę Ciebie. Nadać naszemu życiu sens, głębszy niż mądrość…

-Mądrość jest kluczem do wolności. – uśmiechnął się

-Tak jak miłość.

-Miłość jest inspiracją, jest azylem, ucieczką. Mądrość dążeniem.– Przekomarzał się.

-Zamilcz. Jedno potrzebuje drugiego w przeciwnym razie gdzie będziesz uciekał? Ja chcę mieć jedno i drugie. Pragnę cię na co dzień i potrzebuję nieustannej inspiracji.

-Jesteś zachłanna i mądra -wiedźma. Kocham cię kiedy walczysz.

Mówili i myśleli tak samo używając często różnych słów i argumentów. Mieli wspólne cele, choć dochodzili do nich różnymi drogami. nieraz spotykali się na nich i jedno musiało ustąpić, przepuścić drugie, robili to, bo spotykali się wspólnie u celu. Przytulił ją mocno.

-Daj mi dziś dziecko– szepnęła, ale tym razem w głosie czuć było smutek i strach. Osunęła go ręką, drugą odsłoniła koc z piersi i wtuliła w nie męża.

Utulani blaskiem ognia oderwali się zmysłami od otaczającego ich świata nocy. Byli jednym jak ten ogień, przenikali się wzajemnie, niczym żółto pomarańczowe jęzory płomieni, swoim pragnieniem przenikając i trawiąc materię. W tym samym czasie oddali się sobie i w tym czasie opadli bezwolnie na siennik.

I dał jej syna.

Rankiem patrzyła na śpiącego męża, chcąc zatrzymać ten czas. Powinna go zbudzić, ale to by tylko przyśpieszyło jego kolejne odejście, które szanowała, ale kochała jego obecność.

-Świta już, zbudź się – w końcu przerwała sen.

wtulił się w jej ciało, otworzył oczy i powiedział:

-Dałem Ci dziecko.

-Będę teraz czekać na was obu. I mam nadzieję, że przybędziesz wcześniej.

-Słyszałaś o ptakach lecących z południa na północ po roztopach? Matka mówiła, że to one przynoszą dzieci. -zaśmiał się. -Będę ich wypatrywał i je przegonię.

-Matka oddała się twojemu ojcu w Kupałnockę, dlatego bocian zwiastował twoje narodziny głupcze.

-Mnie, bocian? Dziadek mówił, że był to ptak ojców. Orlik-zimowy wędrowiec.-dumnie wygłosił.

Zerwał się i ubrał w świeżą koszulę płócienną i gacie. Zaczął owijać stopy płótnem.

Spojrzał w jej piękne głębokie oczy i zobaczył w nich szczęście zmieszane z narastającą tęsknotą, którą pragnął zatrzymać, przepędzić.

-Będę przed Kupałnocką, choćbym miał przylecieć na skrzydłach ptaka.

Pochwycił jedzenie, zioła zapakował w skóry, przytroczył do pasa i wyszedł tłamsząc w sobie ból rozstania.

Skrzat

Kiedy miejsce ukrytej w trawie ziemianki wędrowca znikało już pośród gęstwiny boru, Skrzat, wygramoliwszy się z kaptura naszego bohatera rozpoczął opowieść:

Odkąd rasa nasza poznała człowieka białobrodzi nie mogą się Wam nadziwić.

Nasza samotność trwa sześćdziesiąt lat i każde lato przybliża do istoty życia. Skrzat musi poznać siebie, żeby dać Siebie kobiecie. A wy? Macie bałagan w głowach i walczycie między rozumem i miłością, o przetrwanie o wolność… pojęć, których pojąć nie umiecie. Śpieszno wam do celu, celu który poznajecie w trakcie podróży. Błądzicie, bo biegniecie, chcecie być coraz bliżej, czegoś co błędnie uważacie za cel. Pogubieni Wielkoludzie.

-Gadasz tak, bo wasze życie trwa ponad czterysta lat, może i pięćset, a my?

Odpowiedział, przedzierając się przez gęstwiny porannych pajęczyn.

-Głupcze, żył byś dwa razy tyle co skrzat a gadał byś tak samo jak gadasz. Nie jest ważny czas, jako jego wykorzystanie, komu i czemu go poświęcisz i ile zeń zrozumiesz.Uważaj! – oberwał gałęzią skrzat.

Szli tak z puszczy do puszczy. Niekiedy trafiła się odsłonięta łąka, rzeka, z której pochwycali zdrój. Drogę przecinały im sarny, zajęce i lisy. Szli tak na przełaj przez knieje a drogę wytyczał Swaróg – bóg słońca, Wielki Kowal, władca Swaru – światła. Szli tam gdzie na wzgórzach mieszkali nauczyciele starej wiary. Wiedźmin zatrzymywał się mierząc ruch słońca względem miejsca jego wchodu, górowania i zachodu. Tak nachyleniem i długością cienia drzew wyznaczał kierunek.

Kiedy doszedł do drogi piaszczystej szedł nią tak długo póki nie odnalazł kamienia wichrów – spłaszczony głaz, ukierunkowany jak strzała tam, gdzie słońce rzuca cień w czas górowania. Kierunek ten ponoć nazwano od prostego cienia nocy, rzucanego przez słońce w południe.

Już dużo śladów nadeptał wiedźmin idąc drogą, kiedy nagle przystanął i przykucnął.

-Słyszę konie, schowajmy się. – dźwięki dochodziły z daleka.

W powietrzu czuć było dym i nie był to dym z pieców, ani dymarskich ani chlebowych. Czuć było w nim odór palonej skóry. Tak paląc wsie pozyskiwali władzę ludzie północy. Olbrzymi na koniach, które uginały się pod ich ciężarem. Ich okute hełmy uzbrojone w bycze rogi wpisywano w legendy, którymi straszono młodych chłopców, by oswoić ich ze strachem, którego jeśli nie pokona się w dzieciństwie, będzie się rozrastać jak pokrzywa i parzyć w ciemnościach.

Był to taki czas, kiedy legendy z każdym dniem stawały się prawdziwsze i krwawsze. Na ziemiach ojców wojowali, ci, co stronili z starej wiary, jej mądrości cnót i prawoty, szukając dóbr, inszych od tych, które w słowiańskich plemionach były uznane za wartościowe.

Zwiadowcy wzbili się na pagórek. Obserwowali teren. Szukali tubylców, co zdążyli ujść z życiem kryjąc się pod osłoną nocy w świątyni słowiańskich bogów – w puszczy.

-Obserwują. – szepnął do skrzata wiedźmin.

Na darmo. Nikt do nich nie wyjdzie, twoje ludy nie idą do walki z diabłem.

-To nie są moje ludy– powiedział z pogardą.

-Nie wywyższaj się, bo właśnie przez twoją butę cię nie rozumieją i przeklinają. Mówić potrafią ci, co potrafią cierpliwie słuchać i szczerze rozumieć. Nie pomożesz im, jeśli nimi gardzisz.

-Nie gardzę, tylko przeklinam ich głupotę!

-Nie oczekuj zrozumienia głupca. Głupiec jest głupcem, bo mądrością gardzi.

-Zamilcz. Idą.

Szukał kryjówki stojąc za drzewem, ale dookoła było tylko pole. Diabły zbliżały się uderzając ciężko kopytami koni. Ich potworny smród, gnijącej krwi pokonanych i potu wnikającego w skóry, którymi byli obłożeni przyciągał muchy odganiane końskimi ogonami.

Byli tak blisko, że jedyną możliwością było zejść w trawy i liczyć na szczęście. Schował się pod skórzanym kapturem i nakrył szarą peleryną.

Brnął na kolanach w trawach niczym dzik, szukając ukrytej w gęstwinach dziury, albo jaru.

Ruch wiedźmina został wypatrzony przez zwiadowców. Ruszyli ku niemu z takim zapałem, że ziemia pod nimi zadrżała. Wiedźmin nie ustawał, zwinnie poruszał się na czterech.

Diabeł mknął za ruchem w trawie i w pewnym momencie zarzucił celnie włócznią, raniąc śmiertelnie swoją ofiarę.

Zwiadowcy stanęli dumnie i wyciągnęli zakrwawiony sztylet z ciała zdobyczy. Najstarszy zwalił się ociężale z konia i targnął… dzika.

Zwierze biegnące nieopodal pierwsze wpadło w oko wielkoludom, było większe, głośniejsze – już martwe.

-Kolejny raz się udało.– westchnął z ulgą, trzęsąc się jeszcze.

-Możesz podziękować swojemu stróżowi. Po to jestem przy tobie? – śmiał się z człowieka skrzat.

Czyste ubrania znów były otarte trawą i błotem. Dzięki temu trudno było rozróżnić go od otoczenia, a zapach traw skutecznie i wyciąg z ziół którym się nacierał niwelował zapach potu, dzięki czemu nie budził zainteresowania największych z drapieżników… ludzi.

Wędrowcy

Światło ognia migoczące z oddali przyciągnęło uwagę wędrowca. Siedzący przy świetle w ciemności są ślepi, ale co sprytniejsi wystawiają wartę z dala od blasku. Wiedźmin założył kaptur, tak, by nie patrzyć w światło a wtedy i ono nie odbijało się w jego oczach i bladej twarzy. Zakradał się delikatnie poruszając się kiedy prowadzili dyskusje. Kiedy doszedł dość blisko słyszał wyraźnie o czym rozmawiają i w jakim języku. Próbował wyczuć kogo ma na swojej drodze i jak może to wykorzystać. Tym razem była to garstka podróżników, kupców… tak, jeden z nich jakby wojownik, wydawał się tuzin lat starszy od obserwatora i dziwnie cichy, mimo to zwracający jego uwagę. Trzeci, obcy. Kim by nie był śmiał się i poklepywał towarzysza, łykając kolejne porcje płynu z glinianej flaszki. Był wśród nich i trzeci najbardziej niespokojny, nie mogący wysiedzieć, zrywający się z konara i rozglądający ślepo po lesie. Ten trzeci nastawiał uszu i wytrzeszczał oczy, ale mimo to oni dali się podejść.
W pewnym momencie wojownik wstał i nastała cisza. Wrażenie było takie, że nawet pijany otrzeźwiał i zamknął jadaczkę, krztusząc się przez moment powziętym łykiem alkoholu.
Wojownik podszedł niespodziewanie w kierunku wiedźmina i zaprosił go do ogniska:
Nie czaj się, czuję, że nie masz, a i my nie mamy złych zamiarów. Podejdź.
Pozostali osłupieli. Wiedźmin stał bezruchu i czekał.
Patrzcie, nasz wojownik się ożywił. Przemówił i zobaczył czego nikt nie widzi, a niech mnie! -wrócił do formy pijackiej formy śmieszek.
Zamknij się głupcze -wymamrotał pod nosem, tak że równie dobrze mógł nic nie powiedzieć. –Podejdź, ogrzej się. – powiedział pewnie wojownik trzymając ręce pewnie przy pasie do którego przytroczona była pochwa z bronią.
Wiedźmin podszedł do ogniska.
Zostaw to. -wskazał pochwyconym zwinnie mieczem tego niespokojnego, który wyczuł zagrożenie i sięgał po nóż.
Wiedźmin widząc blask szlachetnie zdobionej stali zawahał się i odstąpił na krok.
Widzę cię pierwszy raz w życiu – rzekł nasz bohater – skąd wiesz jakie mam zamiary?
Obserwowałeś i ja cię obserwowałem, jesteś sam, nas trzech…– popatrzył po kompanach. –…no… dwóch -zaśmiał się patrząc na pijanego-Siadaj.-rzekł spokojnie.
Ejże! -Krzyknął ten od noża- nie ma zgody! Nie ty decydujesz kto dołącza, kto nie!
Nie krzycz. – powiedział wojownik i nim skończył jego ostrze dotykało krtani przerażonego krzykacza. – zapominasz się.
Nie wiem do końca kim jesteście, ale „wojownik” ma racje. Nie szukam zwady. Wioski płoną z rąk ludzi północy. Na twoim miejscu nie zwracał bym na siebie uwagi krzykiem, wystarczy ten ogień…– Powiedział wiedźmin, po czym otępiały miodem gaduła z przerażenia opowieścią, a chyba jeszcze bardziej sytuacją wylał resztkę napoju na żarzące się polana, gasząc wabiący blask ognia.

Pan

-Nie przedstawisz się?-rzekł kupiec.
-Nie mam zwyczaju. Nie dołączyłem i nie dołączę do Was. Zresztą po co to komu.- powiedział z oburzeniem w głosie wiedźmin.
-Zatem odejdź! – odrzekł drugi wojownik.
-Znam takich jak ty – kupiec uciszył kąpana lekceważącym machnięciem ręki i ciągnął dalej- chodzicie po osadach i straszycie ludzi!-burknął.
Nie znasz. – uśmiechnął się szyderczo.
Zwał jak zwał, wiedz, że lubię te wasze opowieści… wzbogacają mnie i rozbawiają!
Po tym zwrocie akcji, pijany odzyskał humor i zaniósł się śmiechem.
My jesteśmy bezpieczni – wtrącił dowódca -Diabły nie polują na nas. Szukają miejsc kultu. Nastaje nowy czas. Chwytają po osadach silnych. Młodych nieświadomych zabierają, starych i opornych mordują.
Nie rozumiem?-rzucił wiedźmin.
Ty jesteś starowiercą jak mniemam. Myśmy nawróceni, a to nasz Pan – wskazał głową śmiejącego się jeszcze grubasa.
Taki z Ciebie zuch, to opowiadaj te swoje historie, co wiesz? Gdzie są wasi bogowie kiedy ich potrzeba. Rozbaw nas! – wtargnął w dyskusję pijany
Są Tu! Tu gdzie mam schronienie. Póki jest, póty olbrzym mnie nie dorwie. Póki jako ich syn szanuję starowiarę ojców i czcze ich pamięć.
Nie rozbawiłeś mnie. Ja ci mówię, słuchaj! Patrz! – wyciągnął miedziane dukaty- Kupię Cię do drużyny, ale będziesz mi opowiadał! Bawił mnie! Rozumiesz?! – jąkał się kupiec.
Wiedźmin wstał, doszedł do wojownika, który go zaprosił i położył mu rękę na ramieniu.
Czas na mnie, – uśmiechnął się i ruszył.
Nie pozwoliłem odejść! Wróć psie! – krzyknął pan.
Nasz bohater odwrócił się i wbił wzrok w krzykacza i jego sługę:
Obca tobie stara wiara i obcy ci nasz język. Wiedz, że Pan to w starej wierze Licho, które odbiera, to czego słowianin nauczony od ojców nie zaprzeda ani za dukaty, za władzę, ani krzyki głupców – wolną wolę. To dla ciebie historia, za darmo i obym cię nią wystraszył, a nie rozbawił.
Jak śmiesz Pogański Psie! – zerwał się i padł czerwonym pyskiem w popiół zagaszonego ogniska, parząc się przy tym i wrzeszcząc.
A wiedźmin powoli znikał w mroku.

Gal

Nastał świt. Grzenia – duszek snu opuszczał głowę wiedźmina. Wygrzebał się ze znalezionej w świetle księżyca nory. Obudził go zapach mięsiwa palonego na ogniu.

    Wszyscyście przyszli z południa… jak ptaki po zimie.– mówił niespodziewany gość poranka, zapamiętany z nocnego spotkania.-Na zachodzie też jest wiara. Skupia wokół siebie takich najemników jak diabły. Karmią ich złotem i srebrem za głowy takich jak ty- starowierców. Wyżynają ludzi i wasze święte drzewa. Mają za nic was i wiarę przyrodzoną. Nie lękają się niczego i nikogo…-mówił i patrzył w skwierczący tłuszcz.
    -Nie jesteś przy swoim Panu? – zmienił szyderczo temat.

    Nie mam Pana, jestem wolny – zaśmiał się i widać było, że przyszło mu to na pochmurnej twarzy z trudem. Zasadniczo był to grymas.– Miałem wielu dowódców i żaden nie pokonał największej wojowniczki – śmierci!.-wskazał palcem na niebo– Dobrześ wczoraj rzekł – spojrzał dumnie na wiedźmina.– Gdybym został byłbym jak ten drugi. Wierz mi, nie po drodze mi z takimi, wolę sam chodzić niż z głupimi. – Odwrócił mięso na drugą stronę i wrócił do tematu:
    Ich przywódcy potrafią czytać i pisać, w miłosierdziu swoim potrafią być okrutni, mówią o sobie że są synami boga. Mają pod sobą królów i wojów, co za śmierć innowierców mają obiecane życie wieczne i odpusty złych czynów wobec ich boga. Bóg ten strzeże od zła pogańskich zaklęć i demonów. Ich nauka wyzwala spod ich złego wpływu…
    …i zniewala ich wpływami. – Zakończył myśl.
    Nie zmienisz tego. Nie znajdziesz siły i sprzymierzeńców.– zaświadczył.
    To po co przybyłeś? Ostrzec mnie? Sprzedać im? Bo nie przestraszyć…
    Przyszedłem dla siebie, żebyś mnie nie osądzał po tym, co widziałeś.
    Tylko po to?
    Może chciałem się czegoś nauczyć? Podobno uczycie. Wiele słyszałem, ale pragnę więcej.
    Ja teraz idę się uczyć. Ty jesteś obcy. Nie możesz zabrać się ze mną, już mam towarzysza – wskazał na kaptur.- I lepszego do dyskusji mi nie trzeba.

    Wojownik patrzył, ale nie wiedział o kim, bądź o czym mówi wiedźmin.
    Widzisz skrzacie? Zdumienie wojownika to pożywka, na cały dzień wędrówki. Ta pożywka też się przyda. -chwycił gorący kawałek mięsiwa z ognia i włożył jak kamień do skórzanej sakiewki. – Dziękuję.

    Wojownik patrzył w niego z niedowierzaniem. Widział intrygę, nie chciał się narzucać, bo czuł do niego szacunek. Położył rękę na niego barku i rzekł:
    Tak chcesz, tak zrobisz, mówisz: wolna wola, niechaj tak będzie…

    Wiedźmin uśmiechnął się i już miał się odwrócić, kiedy ten chwycił go drugą ręką:
    Przychodzę z zachodu. Obce są mi Wasze zachowania. W mojej rodzinie mówiło się, że gdy ty rozmawiasz z bogiem, to dobrze, źle z tobą kiedy bóg mówi do Ciebie. Jak to mówicie wy Słowianie – Bądź zdrów!
    Bądź zdrów! – zaśmiał się wiedźmin.
    Jeszcze jedno. Wierzysz w przeznaczenie? – zapytał tak, jakby to było najważniejsze pytanie, od którego chciał zacząć tą rozmowę.
    Wszystko jest czemuś przeznaczone

    Odwrócił się i odszedł, a idąc rozpoczął poranną dyskusję ze swoim Skrzacim, niewidzialnym i niezrozumiałym dla wojownika kompanem.

    Obóz

    Im dalej na południe tym dziczej. Stamtąd szły demony. Demony przed którymi przestrzegali tacy jak nasz bohater, obrazując je tym, do których ludzka mowa nie docierała.

    Jego cel wyznaczały nocne światła, obozy ludzi południa, ułożone zwykle nieopodal słowiańskich osad.

    Swoim zwyczajem wiedźmin zakradł się na bezpieczną odległość do obozu i tak jak kilka dni wcześniej, obserwował.
    Noc przyciąga mary, zło, co chowa się w mroku i atakuje. Człowiek został stworzony by w nocy spać a za dnia poruszać się i tworzyć byty. Kto zasad przyrodzonych nie stosuje ten nie współgra z wszechświatem, ciałem i duchem-i łatwo nim owładnąć.
    Ludzie wszelkiej maści lubią słuchać, lubią bać się.
    Liczył na to by móc się ogrzać, najeść – przetrwać noc.
    Im bliżej zachodził tym zdawał sobie sprawę, że jest to pilnie strzeżona osada.

    Wartownicy byli odwróceni plecami do ognia i wpatrzeni w ciemną przestrzeń. Rozstawieni co sześćdziesiąt kroków stanowili mur nie przejścia.
    Ten obóz to dla ciebie możliwość szybszego powrotu – rzekł zawieszony w kapturze skrzat.
    Myślisz, że znajdę tam to, czego szukam? -szeptał i wypatrywał kolejnych wartowników i układał plan wejścia do obozu.
    Kogo poślesz tym razem?
    Graniczników – powiedział zrywając wilgotną, nocną trawę.
    Przy pomocy skradzionych z kupieckiej wyprawki sznurków, nasączonych żywicą motków, suchej kory brzozowej i krzesiwa w ciągu godziny na kijach powstało sześciu Graniczników, otaczających obóz.

    Po ustawieniu prowizorycznych strachów na północny zachód od obozu zapalił pochodnię i biegł z nią od stracha do stracha, wrzucając kawałki rozżarzonych motków do środka głów z traw w których umieścił podpałkę.
    Gęsta mgła nadała Granicznikom charakter mistyczny.
    Kukły zaczęły rozbłyskiwać jedna po drugiej, w różnych konfiguracjach. Mgła i wiatr sprawiały że wyglądały jakby zbliżały się i oddalały od widzów.
    Im bardziej się nim przyglądali tym wyraźniej widzieli złowrogie demony, ich twarze. Przed nimi ostrzegali ci, co zapuszczali się na tereny słowiańskiej północy.
    Szelest żelaza i blask księżyca odbijający się w broni wskazał miejsca wojów. To byli Pany Południa. Mniej sprawni i waleczni niż wielkoludy północy. Mniej odporni na bajanie i strachliwi… za to dobrze uzbrojeni, a to nie był dobry omen.
    Możesz jeszcze uciekać – przestrzegł skrzat.
    Wiedźmin był już w takim amoku, że nie słuchał głosu rozsądku.
    Wartownicy weszli w mgłę, a kiedy w niej zniknęli światła zaczęły dogasać. Wiedźmin nie tracił czasu i czołgał się w stronę dziury powstałej w wyniku przegrupowania.
    Usłyszał krzyk, a po nim pobiegło w tamtą stronę dwóch osiłków.
    Kolejny krzyk i uderzenie mieczem, ruszyli kolejni, inni uciekli w stronę obozu, jeszcze inni zmienili pozycje. Tunel którym podążał był ciągle otwarty.
    W ciemności i mgle panował zamęt. Księżyc był w nowiu a oko oślepione jasnym punktem płatało figle i uzależniało się od światła, a kiedy zgasło nie było już wiadomo kto wróg, kto przyjaciel. Kogo bić i kto bije. Mokradła wciągały szponami w bagna, a to potęgowało strach w rozchwianych świadomościach.
    Nasz bohater wiedział, że przy odrobinie szczęścia dotrze do obozu szybciej niż wartownicy.
    Biegł uważnie, podskakując i łapiąc oddech przykucając na chwilę w celu szybkiej obserwacji, niczym sarna.
    Hałasy wywołały poruszenie wśród obozowiczów. Ci, co spali zaczęli nerwowo wyglądać z namiotów.
    To był czas, żeby je spenetrować.
    Ludzie południa tworzyli mapy. Często bardzo dokładne. Oznaczali w nich miejsca kultu starej wiary, a potem wskazywali cele najemnikom.
    Mapa znaczne przyśpieszyła by wędrówkę i doprowadziła do pustelni starowierców, których szukał.
    Z pierwszego namiotu wybiegł przerażony młody człowiek. To był dobry czas by wbiec do środka. Zajrzał i ocenił sytuację- było pusto.Zaczął nerwowo przegrzebywać bagaż. Co wydawało się cenne chował w kamizelkę, ta spięta pasem była jak wielka kieszeń.
    -Nie ma. – powiedział do siebie i rozejrzawszy się ruszył w kierunku poły spod której wszedł.

    Zaledwie wyjrzał swoim wiedźmińskim łbem i dostał weń twardym przedmiotem, tak mocno, że aż wytrzeszczył oczy… i zemdlał.

    Złodziej

    Z otchłani sennej ciemności zamroczonego wiedźmina wyłonił się jego brodaty towarzysz.
    -Niepotrzebnie ich rozzłościłeś. – powiedział skrzat dłubiący w swoim wielkim nosie. –Śpisz, więc na razie się nie szarp. Zaprowadzę cię do mojego domu, tam odzyskasz siły i zastanowisz się co dalej. Nie zniechęcaj się bólem fizycznym… leją cię jak bydle, CHODŹ… Wolność umysłu jest największą wolnością! Daje ukojenie i spokój.
    -Nie czuję bólu. Nic nie czuję…
    …Jeszcze. – odpowiedział brodacz.
    Spokój nie zawsze daje wolność. Uwielbiam gonitwę. Nadrabiam wtedy stracony czas, zagubione chwile.
    -Dlatego rozmawiamy? -uśmiechnął się brodacz,
    -Dlatego nie mogę przestać myśleć.
    To jest twoja modlitwa.
    Sen został brutalnie przerwany, a wraz z nim obudziło się ciało, doznając bólu.
    -Wstawaj pogański Złodzieju!– obudził nieprzytomnego znajomy głos w języku ojców. – Wstawaj i uciekaj! Nie znajdziesz tu innych przyjaciół.
    A ty jesteś przyjacielem?-wymamrotał potłuczony i nie do końca wybudzony wiedźmin.
    Tak jak ty moim! – rzucił ordynarnie. –Wynoś się!
    Wiedźmin zerwał się i padł na ziemię.
    Jego kończyny były mocno związane w łydkach, a stopy lodowate, bez czucia.
    No dalej uciekaj! – drwił.
    Teraz twoje sztuczki nie działają pogański psie? -otworzył napuchnięte oczy i zobaczył znajomego kupca.
    Poznałeś Diable? – zapytał szyderczo. Po czym chwycił za włosy, podciągnął łeb i uderzył o ziemię. Za nim stało dwóch mężczyzn, z czego jeden miał wyraźne poczucie sprawiedliwości i dumy po utraconym kilka nocy wcześniej honorze. Tym razem to on stał się dowódcą prywatnej ochrony swojego Pana.
    Wytarł rękę w sukno i mówił dosadnie:
    Pytali czy cię znam. Powiedziałem, że jesteś moim zbiegłym niewolnikiem.-uśmiechnął się.
    Ty… -wymamrotał przez zęby wiedźmin.
    …mój Panie! -dokończył- …w zasadzie już nie jesteś mój… Sprzedałem Cię. Będziesz atrakcją do tłuczenia. To powinno cię nauczyć kim jesteś PSIE! – śmiał się, tak, że co chwila robił przerwę, by się nie zadusić. Uderzał przy tym ręką o kolana, łapiąc powietrze.
    Wiedźmin leżał nagi pod drzewem wpatrzony w niebo. Kopali go i oddawali na niego mocz. Skrępowane nogi miał odrętwiałe i sine. Twarz jego była napuchnięta od wymierzonych razów.
    Po kilku dniach stracił przytomność, więc kiedy obóz się zwinął, zostawili go martwego na pożarcie zwierzyny.

    Wilki

    Wydaje się, że śmierć jest wybawieniem. Nie czujesz już bólu. Nie zastanawiasz się nad tych co materialne. Patrzysz na swoje ciało z wszech stron i wydaje ci się, że czerpiesz z wszechświata- ale to on czerpie z Ciebie i nie masz nad tym żadnej kontroli. Jesteś wszędzie i nigdzie. Szukasz miejsca, ale nie możesz go odnaleźć. Obraz jest rozmyty, jak pod taflą wody. Światła energii krążą między czarnymi dziurami, pochłaniającymi przestrzeń. Jedne są mocniejsze, inne słabsze, dalsze i bliższe.
    Ta pozorna wolność staje się przekleństwem.
    Chcesz się wyzwolić z tego szaleństwa i nagle dostrzegasz światło, silnie bijące z ciała. Widzą je także na jawie: zwierzęta, dzieci i prawdziwi mędrcy. Tacy, jakich szukał nasz bohater, oraz ci, co słowiańskiej energii nie znają. Dla których drzewo, to tylko materiał, a zwierze to pożywienie; Ci nigdy tego nie zrozumieją i nie będą się mogli tą energią cieszyć.

    Serce, choć stanęło na moment, powoli zaczęło znów pompować krew.

    Ciało podskoczyło kiedy puca złapały dech. Zwierzęta rozbiegły się, ale po chwili ostrożnie wróciły, obwąchały i zajęły poprzednie miejsca. Największe stały z boku, na warcie. Nie podchodziły, ale były czujne na każdy ruch, drgnięcie, powracającego do życia człowieka.
    Zebrane znakiem światła wilki lizały rany wiedźmina. Rozerwały sznury i kładąc się na nogach, ledwo ciepłej klatce piersiowej, ogrzewały. Tą posługę zwierzęta według wiary ojców miały pełnić szanującym wedy słowiańskie.
    Świetliste oczy leżących potulnie na wiedźmińskim ciele psiaków współgrały z ich pomiałkiwaniem. W noc wyły do Księżyca, bo była w ten czas pełnia – czas wielkiej mocy i uzdrowienia, które się czyniło.

    Skrzat głaskał ich sierść i drapał za uszami, czasem wyłuskując krwiożercze kleszcze i pchły, coby zadość uczynić ich opiekuńczej wilczej naturze. Wilk nigdy samemu człowiekowi nie wyrządził krzywdy.

    Warczy, broniąc swojego terenu i watahy. Jest w ów czas groźny jak pszczoła broniąca pasieki.

    Bohater dochodził do siebie, ale wilki go nie opuszczały. Zadawał sobie pytanie dlaczego go uratowały… Takich pytań miał wiele i ciągle pojawiały się kolejne! Ilekroć zdarzały mu się przypadki nie do wyjaśnienia drogą logiki… ilekroć uchodził z życiem… Nazwał go Skrzatem, zwizualizował swojego stróża. Dzięki temu nigdy nie bał się śmierci, a często wyglądało tak, jakby ona bała się jego!
    Wybawcy lizali jego opuchliznę twarzy, a ta znikała, przez co mógł z czasem patrzeć na oczy.
    Wataha liczyła cztery wilki. Reszta została wystrzelana kilka dni wcześniej. Mieli wspólnych oprawców. Nie było w nich chęci zemsty, liczyło się tylko wspólne przetrwanie, a to jak widać łączy nie tylko wilki z wilkami.

    Zwierzęta przynosiły pożywienie i dzieliły się z kompanem. Nie mógł z początku żuć, więc rozrywał kawałki surowizny i dopychał palcem w przełyk. Rano ssał rosę z ust i roślin. Wilki wraz z mięsem przynosiły zerwane łachmany z topielców pobliskich bagien, których wiedźmin wyprowadził pamiętnej nocy na pewną śmierć. Okrywał się nimi, z czasem zszywał włóknami oberwanymi z rozcięć. W materiał wcierał sok z babki i kwiat krwawnika, co przyśpieszało gojenie i zapobiegało infekcji.
    Tak w wilczym rodzie wracał do sił.

    Kiedy mógł już wstać wiedział, że pozyskał nowych druhów wyprawy, prawdziwych przyjaciół, obrońców przed nocnym zimnem i lodowatymi sercami ludzi. Nogi nie były gotowe do podróży, a czas płynął nieubłaganie. To, co miało przybliżyć cel, przez zachłanność ją opóźniły.
    Czołgał się, z czasem raczkował. Któregoś dnia znalazł porządny kij i zaczął się nim podpierać na tyle skutecznie, że suwając kończynami z czasem na nich stawał. I tak powoli, z wilczą obstawą zmieniał miejsca noclegów.
    Mimo, że czas płynął, nie mógł teraz wracać. Nie takiego miała go widzieć żona. Kiedy myślał o niej i o dziecku – płakał, zdając sobie sprawę jak niewiele dzieliło go przed rozłąką. Widział oczami wyobraźni syna, pytającego o ojca i jej smutek wynikający z bezsilności.
    -Jeszcze nie teraz. – powiedział do wilków patrzących smutno w jego zapłakane oczy.

    Wataha

    Nieposkładane kości ledwo utrzymywały wiedźmińskie ciało. Prawą ręką utrzymywał na kiju ciężar, lewa powykrzywiana służyła bardziej do równowagi. Najważniejsza była głowa – mimo pobitej twarzy ucierpiała najmniej, czego nie można powiedzieć o żuchwie-ta zmasakrowana wyłapywała wstrząsy i równie bolesne ruchy karku.
    Przerwy w drodze nie wchodziły w grę. Kiedy tylko zapominał o bólu, wprawiając ciało w zastój, ponowny ruch stawał się męką.
    Największy ból, był przy wstawaniu, głównie po nocy.
    Wiara w wyzdrowienie i cel jakim było zobaczyć żonę z narodzonym dzieckiem – dana przysięga – nie pozwalały na zawahanie, a co dopiero jakikolwiek cień rezygnacji.

    W tym stanie nie mógł sobie pozwolić na tułaczkę po chaszczach i pagórkach. Szedł drogą. Miesiąc był suchy i ciepły, więc nie grzązł w błocie, a i odporność nie dawała się we znaki. Nie przystawał. Otoczony był wilkami, jeden wysunięty na sam przód – zwiadowca. Potem najstarszy, słaby, ale mądry wilk.
    Następnie wiedźmin, a przy nodze jego- czarna wilczyca. Na jej grzbiecie uwieszona była sakwa z prowiantem i woda w manierce. Na końcu osłaniał watahę najsilniejszy. Wspierał wiedźmina od czasu, do czasu łbem, kiedy ten się zachwiał, lub przewracał.

    Doszli do wzgórka. Zwiadowca wybił na przód, stanął i zaszczekał, po czym przybiegł do wiedźmina.
    -Co się stało piesku? Co tam jest? – zapytał patrząc w mądre oczy przyjaciela, ciężko łapiąc oddech połamaną szczęką.
    Za wzgórkiem jakieś 500 kroków znajdowała się osada. Spostrzegł ją wiedźmin po dymie i parujących dachach. Osada słowiańska. Robiło się szaro, więc zimno i był to czas palenia. Prowadziła do niej niełatwa droga, bo osada była na górce. Takie punkty były trudno dostępne, a warta na wieżach miała świetną widoczność. Liczył na to wiedźmin, że zostanie zauważony i ktoś mu pomoże w jego niedoli.
    Wygląd jego, smród gałganów i wilki naokoło odstraszały, zatem konny wojownik, zwiadowca, z daleka podjął z nim rozmowę:
    -Ty kto?
    -Brat. Sława wam! -uniósł obolałą lewą rękę wiedźmin.
    -Sława! – spoglądał na niego badawczo, utrzymując konia który nie był przyzwyczajony do widoku wilków.
    Wiedźmin zebrał stróżów do siebie, opuścił się na pokrzywione kolano i ręką, którą powitał woja poklepał ziemię. Psy pisnęły i położyły się łagodnie.
    Jak żyję nie widziałem kogo, coby wilki poskramiał. – zadziwiony uniósł rękę i odwrócił się w stronę bramy, dając znak że nie ma zagrożenia. – Sam jesteś? -dla pewności zapytał.
    Ja i wilki.
    Nie ruszaj się stąd-oznajmił stanowczo i ruszył w stronę bramy.
    Gdyby nie ból wiedźmin roześmiał by mu się w twarz, już dawno nikt nie rozbawił go tak swoją głupotą. Po tym ostrzeżeniu nawet niosące go wilki miały na pyskach grymas uśmiechu.
    Zwiadowca powrócił i zakomunikował:
    Wilki zostają, ty wchodzisz.
    To moi towarzysze.
    To wilki. Zostajesz z nimi, czy wchodzisz? – zaznaczył zasady. Nasz bohater, spodziewał się takiego obrotu spraw. Wiedział też, że bez uszanowania zasad nie wejdzie za bramę.
    Wchodzisz? – pośpieszał.
    Uspokoję psy. Daj mi chwilę, nie rozstawały się ze mną, nie są przyzwyczajone.– Wiedźmin przywołał watahę do siebie i pogłaskał każdego. Zadośćuczyniły liżąc jego twarz jak miały to w zwyczaju – Zostańcie!
    Zaopiekuję się nimi. Idź zdrów! – pojawił się skrzat, trzymający się sierści Czarnej, niczym końskiej grzywy.
    Kiwnął doń głową i z grymasem bólu uniósł się na ladze w kierunku woja na koniu. Zrobił kilka pokracznych kroków w jego stronę, po czym ten zlitował się i uniósł dziada na koń. Ruszyli do wioski.

    Znachor

    Wilki z początku ujadały pod płotem. Dopiero, kiedy zrozumiały, że ich przyjaciel jest bezpieczny, legły spokojnie w oczekiwaniu.
    Wewnątrz zebrali się ludzie, by obserwować przybysza. W osadzie stało dwanaście chat, wysoka wieża warowna, zagroda dla owiec i plac który przecinała kładka – wszystko było z drewna i gliny.
    -Skąd jesteś? – Zadał pytanie najstarszy, którego zgromadzenie przepuściło do wiedźmina.
    Po tym wysiłku, jakie sprawiło mu zejście z konia, chrząknął tylko, spojrzał na swój cień i wskazał palcem na północny zachód.
    Jestem pustelnikiem – wyszeptał z wiarą, że to wystarczy.
    -Wygnaniec? – dopytał młodszy, ale widać było, że wzbudzał szacunek i posłuch.
    Z własnej woli. – odpowiedział chcąc zamknąć dyskusję. Ból nasilał się i promieniował do klatki piersiowej.
    Czego tu szukasz? – kontynuował starzec.
    Ratunku – wymamrotał bohater i padł na ziemię. Wilki zaczęły wyć, a ludzie wystraszeni wzniecili zamęt.
    Ułóżcie go w mojej chacie. Delikatnie. I zdejmijcie z niego te łachy – spalcie je. -wydał polecenie starzec, lecz ludzie skierowali tępo wzrok na młodszego.
    Słyszeliście co macie robić. – Młodszy zaaprobował spokojnie polecenie.
    Przez moment stali bez ruchu, ale jak tylko starzec się odwrócił przystąpili do dzieła.

    Mieszkańcy zebrali się pod chatą starca. Nasłuchiwali, zaglądali przez szpary i komentowali szepcząc.
    -A jeśli to zaraza? – zapytał stojący przy starcu jeden z sześciu mężczyzn.
    Popatrz na niego. Nie kłopotał by się – zresztą, widziałeś z kim przyszedł. Zwierzęta by za nim nie szły. Okaleczono go! – mówił starzec macając przez skórę źle ułożone kości. – chwyć go, nie gadaj! – rzekł do rozmówcy i nastała cisza – w chacie i poza nią. Gdy ten to uczynił, znachor naciągnął nogę uciskając na miejsce felernego zrośnięcia. Słychać było trzaśnięcie kości, rozlegające się po wiosce. Sprawiało ból każdemu, kto je usłyszał.
    Chwilę po tym nastąpiło następne i następne. Nawet jeżeli zbudziło to wiedźmina, mdlał z bólu.
    W trakcie zabiegu, dwóch radców wyszło z chaty i zaczęli szeptać. Szli wzdłuż kładki oddalając się od gapiów starca i jego pacjenta.
    A jeżeli przyniósł ze sobą duchy, jeżeli jest opętany zarazą?
    Ona jest zdolna do wszystkiego. Ale przecież znachor wie co robi, wyczuł by.
    Boję się. Starzec coś wiedział i nie mówi nam o wszystkim.
    -mówił poirytowany.
    To przyciągnęło uwagę osadników, ale nie na niego patrzyli, tylko na wspomnianego młodego wojownika, który jak się już przekonaliśmy miał decydujące zdanie.
    – Trzeba zwołać więc. -Zapowiedział i zamknął rozmowę.

    W nocy rozległ się sygnał rogu, zwiastujący naradę. Zebrali się mędrcy wioski – sześciu wojów i znachor. Był z nich wszystkich najstarszy. Widział i przeżył niejedno, a z jego blizn wywnioskować było można więcej, niż ze zdawkowych zdań. Wypowiadał się ostatnio rzadko, ale dzisiaj zaskoczył braci. Przeważnie słuchał.
    Rozpoczął wielki młody przywódca, zwany niedźwiedziem.
    -Bracia. Jesteśmy zaniepokojeni…
    -Mów za siebie, jeżeli udzieliłeś sobie głosu. – odezwał się jak nigdy dotąd znachor- Chyba, że już uzgodniłeś z resztą wiecu to, co chcesz powiedzieć. – rozejrzał się po ludziach. – Łamiecie prawo ojców spiskując! Wiec jest od rozmowy w gronie mędrców. – wstał. – Nasi bogowie nie słuchają głosów samozwańczych przywódców.
    -Nasi bogowie ostatnio nikogo nie słuchają! – odezwał się zwany niedźwiedziem. – Może o nas zapomnieli? Może trzeba zacząć szukać innych bogów?
    Bluźnisz! A wy? Już nie macie nic do powiedzenia? Strach was opętał? – zganił mężczyzn.
    A ty? Skąd mamy wiedzieć, że ty nie jesteś opętany? – krzyknął niepewnie, ale z pogardą poplecznik spiskowca. I widząc brak sprzeciwu, nabrał odwagi- Jako żyje nie widział tego, co nastało tego lata. Wszystko za sprawą jednej kobiety! – wskazał palcem na teren za płotem.
    To nie jest Kobieta, to czart w babiej skórze! – krzyknął kolejny, padały wyzwiska, rodziły się spory, ale Znachor nie brał w nich udziału – jego czas w tym miejscu dobiegł końca. Pora było się udać na pustelnię, tam, gdzie strach, ojciec głupoty, waśni i krzyku nie podchodzą z obawy przed słowiańskim duchem mądrości.
    Była jeszcze jedna rzecz, która go tu trzymała – pacjent, co przyszedł po jego pomoc… a może z pomocą?

    Czarownica

    -Było ich na początku dwunastu mędrców. Spotykali się na wiecach i obradowali. Kilka lat temu, w suche lato jeden z nich wskazał słuszne rozwiązanie problemu głodu. Brakowało wody – rzeki i plony wysychały.
    Wtedy poznali mądrość Dobrowita i uznali go przewodnikiem wiecu i osady. Dobrowit służył wiosce lecząc ludzi, dzieląc nasiona i żywność wobec nich. Miał posłuch i zaufanie. Nie naprzykrzał się bogom a i oni nie naprzykrzali się ludziom.
    Wszystko trwało tak do chwili, kiedy jego żona nie powiła mu córki. Córka narodziła się chora i walczyła o życie, więc Dobrowit zaklinał się u bogów o jej zdrowie. Żona jego ponoć w prośbie o zdrowie dziecka, oddała swą wolną wolę – duszę i od tamtego czasu córka odzyskała zdrowie.
    Dobrowit podobno wiedział o wszystkim i chciał ratować małżonkę. Ludzie przeklinali dziecko za ofiarę matki.
    Dziewczynka umarła. Kiedy to nastąpiło matka rzuciła się na Dobrowita z nożem i zadała mu rany, których ślady zostały mu na ciele do dziś. Gdy ten leżał nieprzytomny, zebrał się wiec postanawiający zgodnie z prawem ojców wygnać ją z osady. Związano ją i wyprowadzono.
    Miotała się, krzyczała i pluła na pięciu, co ją wynosili.
    Poszli na północ i odtąd tyle ich widziano. Kobiety nie rodzą dzieci, te co były brzemienne, poroniły.
    Dobrowit od tamtego czasu zamknął się w sobie. Wiadomo tyle co ludzie gadają. Milczy, lecz nigdy nie odmówił pomocy.
    Od tamtej chwili milczał. Milczał, kiedy woda niszczyła plony. Milczał, kiedy pod wzgórze podeszli ludzie północy i zażądali jedzenia i kobiet. Wówczas wiec ogłosił wodzem innego, co był uparty i waleczny. Nazwał się Niedźwiedziem i tak nazwali go ludzie północy.
    Czarownica podobno żyje w puszczy i przeklina tych co ją wygnali. Podobno widzieli ją jak się przechadza nocą po lesie a pięciu kruków, przemienionych wojów strzeże jej od ciosów fizycznych. – Tak ludzie powiadają.
    – Starsza kobieta opowiadała wycierając głowę półprzytomnego wiedźmina z kropli potu.
    Nie męcz go kobieto. – wszedł do chaty Znachor. Zrozumiała i puszczając chatę stanęła przed nim i opiekuńczo rzekła:
    -Jak nie on, kto nas zbawi?
    Prawda- prawda nas zbawi!- odpowiedział stanowczo patrząc w oczy kobiecie, ale ona nie słuchała jego, bo była zasłuchana w swoje przeświadczenia.
    Leczony był między Jawą a Snem. Nie był gotowy podejmować dyskusji.

    Nazajutrz wiedźmin już trzeźwo wpatrywał się w swojego wybawcę i próbował porządkować myśli ze skrawków zasłyszanych, lub wyśnionych słów.
    Dobrowit podszedł do niego, uśmiechnął się jakby widział to w jego oczach.
    Wodzą cię dobre wilki. Karmię je, ale one nie idą za mną, więc nie tym je zwabiłeś.-mówił zdejmując mu okłady z nóg.– Kiedy budziłeś się nocą i półprzytomny jęczałeś z bólu one wyły, a cichły kiedy zasypiałeś. – Wiedźmin milczał, a starzec sam nie dowierzając swoim słowom obserwował jego zachowanie, szukając odpowiedzi w milczącej twarzy.- To nie są zwykłe psy, tak jak i ty nie jesteś zwykłym człowiekiem. A oni potrzebują tu niezwykłych. – uśmiechnął się ponownie.
    Dziękuję, za opiekę. Te wilki uratowały mi życie. – zmrużył oczy z bólu poprawiając się na leżance. – Tak jak i ty. Jestem ci dłużny.- Powiedział patrząc mu głęboko w oczy.

    Dług

    Znachor, wiedział, że w wiosce nie ma już nic do gadania. Jego pacjent dochodził do siebie. Patrząc na jego oczy, widać było, że lada dzień stanie na nogi.
    Wiedział też, że jeżeli w gadaniu ludzi była prawda, nie może się z nią zmierzyć. Na twarzy czuł ciągle blizny zadane mu z rąk stworzenia, które wstąpiło w ukochaną kobietę.
    -Chcę odzyskać żonę. – powiedział. -Ludzie mówią, że tacy jak ty zdejmują klątwy i wypędzają diabły.
    Ludzie mówią wiele rzeczy, najczęściej zabierają głos w sprawach, o których nic im nie wiadomo. Krzyczą wtedy dużo i głośno, żeby zagłuszyć mędrców, szanujących słowo.
    Prawda. – mogę liczyć na twoją pomoc?
    Możesz. -kiwnął delikatnie głową. – Co zrobisz potem, kiedy poznasz prawdę?
    Mówisz, jakbyś wiedział co się wydarzy?
    Tego nie wiem. Ceną takiej wiedzy można przypłacić wolną wolą-a ta jest dla mnie bezcenna.
    Zatem ja też nie wiem. – rozłożył ręce.
    Nie zostawiaj ich.-spojrzał w stronę placu wioski.- Przyda się znachor. -Uśmiechnął się. Obaj wiedzieli, że Niedźwiedź nie jest godny bycia słowiańskim wodzem. Obaj nie ufali jego rządom i wiedzieli, że nie wolno im głośno o tym gadać.
    -Obawiam się, że już ich zostawiłem… pozwoliłem na to. – spuścił głowę w zaciśnięte pięści.
    Jeśli myśli obijają się w Jawie, to jest jak mówisz. Nie myśl i niemów tego, czego nie chcesz doświadczyć. – chwycił i zacisnął ręce na jego dłoniach, po czym podciągnął się i wstał.
    Jeszcze nie czas! – orzekł Dobrowit.
    Pacjent zachwiał się, przewrócił, a kiedy opiekun ruszył do niego, ten zatrzymał go ręką i podniósł się o własnych siłach.
    A zatem już czas. Daj mi odzienie, jutro o świcie wyruszam.
    Ubrał się, wyszedł z chaty i mrużąc silnie oczy, olśniony długo nie widzianymi promieniami słońca – darem Swaroga, podszedł do bramy.
    Wilki zaczęły ujadać i wesoło podskakiwać z wyciągniętymi jęzorami. Wyszedł do nich długo wyczekiwany przyjaciel. Prawie go przewróciły, liżąc go i biegając wokół jak oszalałe – było to szaleństwo szczęścia.
    Jeszcze dzień i o wschodzie ruszamy!– powiedział do całej piątki, ze skrzatem, na sierści Czarnej, rzecz jasna.
    Zestarzałeś się – mruknął skrzat.
    Ciebie też miło widzieć. – odmruknął równie przekornie i z uśmiechem usiadł wtulając się w wilki. Siedział pod bramą, aż do zmierzchu i przygotowywał się mentalnie do drogi.
    Wartownik wpuścił go do środka, a tam już powitali go zebrani mieszkańcy. Na ich czele stał zwany Niedźwiedziem. Z otwartymi rękoma powitał stojącego o własnych nogach Wiedźmina.
    Słyszałem, że nam pomożesz?! – Obserwował go – A więc jednak! Skończy się ta zmora. Wreszcie. – mówił pewnie, ale jego zachowanie budziło niepokój.
    Boisz się, że nie wrócę? – zapytał wnioskując z mowy ciała.
    Każdy boi się tego, co nieludzkie, prawda? – prawił, a ludzie łykali jak miód jego słowa, wpatrując się, to w niego, to w rozmówcę.
    Boję się bardziej ludzi! Demony znają i pilnują swoich granic i odwiecznych zasad, a ludzie bez umiaru je sobie wytyczają i poszerzają granice. Kogo więc łatwiej opanować i poskromić? – wbił nieufnie wzrok w wojownika. Ten szybko odwrócił się do niego plecami i zakrzyknął do zebranych:
    -Sława naszemu wybawcy! – a lud bez namysłu wykrzyczał: Sława! Sława wybawcy!
    Biesiadowali, przygrywali, tańczyli, śpiewali. Nie było już okazji do spotkania z Niedźwiedziem – zniknął w gwarze i próżno było go wypatrywać. Obserwowany był za to wiedźmin, więc starał się również uciec od niedźwiedzich szpiegów.
    Słychać było okrzyki: sława Niedźwiedziowi, Sława Wybawcy… Wiedźmin udał się do chaty Dobrowita. Położywszy się na słomie, zamknął oczy i w ciszy swoich myśli oddał się snu. Kiedy to uczynił, wilki pod bramą opuściły pyski i zamilkły.

    Śmierć

    Zgodnie z instrukcją jaką przekazano mu w osadzie ruszył śladami czarownicy. W chacie Dobrowita leżał zwinięty w płótno pukiel kobiecych włosów. Zabrał go ze sobą i dał wilkom do powąchania, jako trop. Kruki i wrony też wskazywały kierunek. Były drugim drogowskazem. Zwiastowały czarną magię, marę i śmierć.
    Szli ścieżką, ale kiedy oddalili się już na dobre od osady wilki zbiegły z niej do lasu. Wiedźmin zawołał je by weszły z powrotem, ale one nie słuchały.
    Nie idź tędy! – przemówił skrzat. – Ta droga prowadzi do śmierci.
    Nie tam właśnie idziemy? -spytał rozczarowany uwagą.
    -Tak, ale ta droga prowadzi do Twojej śmierci. – ostrzegł.
    W tym momencie spostrzegł ślady końskich kopyt. Odbiły się na tyle mocno, że nie zniknęły, mimo upływowi czasu. Wynikiem tego była waga, wciskająca konia w ziemię – ciężar wielkoludów – ludzi północy. Oni zostawiali takie ślady.
    Wataha zeszła z drogi w las i z czujnością wilka przemieszczali się za zwiadowcą.
    Są tutaj. Polują. – powiedział i zszedł grzecznie za wilkami w głąb lasu. Czuł się obserwowany. Wchodzili w coraz to gęstszy las. Zatrzymywali się, gdy gubiły trop. Wtedy, w ciszy można było wyczuć, czy nie są śledzeni, ale nikogo tam nie było po za nimi.
    Nagle psy przyśpieszyły, więc i on, korzystając z poskładanych kości, dotrzymał im kroku.
    Z oddali usłyszał szczekanie zwiadowcy, a potem poczuł i zobaczył porozrywane i gnijące ciało wiszące na palu. Wilki podbiegając rozgoniły muchy, które wskazały kolejne zwłoki. Pięć pali rozłożonych równomiernie od siebie. To były wysokie męskie ciała. Spod wysuszonego mięsa wyżartego przez zwierzęta, ptaki i robactwo przebłyskiwały żółciejący szkielet. Wilki zaczęły węszyć i kopać górkę pośrodku obrębu wyznaczonego przez trupy.
    Pentagram. – Zrozumiał stojąc przy nich rozglądając się nerwowo dokoła własnej osi.
    Zakrakały wrony i kruki, zaczęły krążyć nad zagonem, jakby zaraz miało się zdarzyć coś mrocznego. Smród rozkładających się ciał, robactwo, a szczególnie roznoszące resztki muchy wykrzywiały twarz wiedźmina, ale nie dezorientowały jego kompanów.
    Wilki wydłubywały z usypu czarne, osmolone polana, aż w końcu natrafiły na zwęglone resztki szkieletu.
    Spalono ją żywcem?-zbierał myśli.
    -Kto spalił, oni? – Skrzat wskazał palcem na ciała, a dokładnie ich resztki.
    -Sama się nie spaliła…
    Tak jak i oni na pale sami nie wskoczyli. – dokończył myśl skrzat.
    Wiedźmin, zakrył usta i nos, po czym z obrzydzeniem podszedł do trupa szukając śladów walki. Nie był spętany, więc został nadziany pośmiertnie. Miał rozbitą czaszkę.
    I tak każdy po kolei, co wskazywało mocny cios metalem z góry. Ciężkie mieczy n w wiosce nie widział.
    -Gdyby wpadli w szał i się pozabijali… bez sensu. – analizował. Spostrzegł, że nie mają żadnej broni, a przecież prowadzili groźną bestię.
    -Wspomnij słowa kobiety. – doradził skrzat.
    Popatrzył na brodacza. Tym razem jego alter-ego zniknęło. Nim pomyślał o kobiecie przypomniał sobie kiedy ostatnio go nie posłuchał.
    Skup się. Wykluczasz magię?-mówił głośno do siebie
    Zamyślił się, raz jeszcze spojrzał dokoła i na kraczące nad nim ptaki. Czuł strach, a strach podpowiadał mu, że gdzieś tam czai się czarna magia. Znał też prawo nadprzyrodzone, a w nim było zapisane głagolicą:
    „Strach osłabia ducha. Słaby duch przyciąga mary. Niczym mrok.”

    Pomyślał więc szybko o żonie i uśmiechnął się szczerze. Jego aura zabłysnęła i odbiła się w oczach wilków. Energia rozgoniła natychmiast ptaszyska i pozwoliła myśleć.
    Powrócił skrzat i przypomniał fakty:
    -Wszyscy zostali zabici. Czarownica spalona żywcem. Widzisz tu znaki południa. Uderzenia i ślady znalezione na ścieżce wskazują na ciężkich konnych – ludzi północy…
    Czarownicę, Wiedźmy, Wiedźminów, ale dlaczego mieli by bić wojów? Szczególnie, że mieli wspólny cel i zawartą ugodę?!– zadał sobie pytanie.
    Nie szukaj demonów wśród martwych- poszukaj wśród żywych. Pomyśl, kto tego chciał i za jaką cenę? – podpowiadał skrzat.
    Za cenę władzy. -usiadł obok popiołu i zrozumiał, że przypieczętował kolejną śmierć. Ale może jeszcze nie było za późno
    Wiedźmin zerwał się na nogi. Odrzucił pelerynę wyrwał się do osady przestrzec Dobrowita.
    Prowadźcie do osady! – Wydał jasne polecenie.

    Spisek

    Biegnąc lasem zdążyli zobaczyć trzech konnych przekraczających bramę osady. Nie spodziewano się, że wiedźmin wróci. Brama została zamknięta.
    Trzeba było przekazać wiadomość, jeżeli jeszcze nie było za późno.

    Kiedy nasz bohater poskładał myśli, przypomniał sobie, co mówiła stara kobieta, kiedy ten leżał półprzytomny.
    Prawiła o pakcie, który Niedźwiedź zawarł z Diabłami północy.
    Zastanawiał się, czy umowa ta nie była zaplanowanym wcześniej spiskiem. Osłabienie pozycji wodza, poprzez „zrządzenia losu”: śmierć dziecka, szaleństwo żony, były idealnym pretekstem do pozbawienia go racjonalnego myślenia.
    Ile z tych wydarzeń odbyło się bez ingerencji – Pragnącego władzy i zmian Niedźwiedzia?
    Po załamaniu się Dobrowita wystarczyło się pozbyć najwierniejszych mu wojów, albo zwyczajnie połowy, oddanej przywódcy, władzy wiecu.
    W tym zamieszaniu pojawia się Wróg, któremu stawił czoło sam Niedźwiedź samozwaniec. To Wróg był najlepszym powrozem dla utrzymania rozbitego ludu. Lud Pozbawiony zaufania do władzy, zaczyna krzyczeć głośno, przekrzykując swoich mędrców. Wówczas Niedźwiedź, mówiąc głosem ludu, namaszczony silnie brzmiącym mianem, przejął władzę.
    Wiedział też, że Diabły mogą się okazać sprytniejsze niż jego plan, więc w zapasie zostawała klątwa czarownicy.
    Jeśli Dobrze myślę, i ja powinienem zginąć. – myśl powstrzymała wiedźmina, przed wtargnięciem do osady.- Moja śmierć spotęgowałaby siłę czarownicy. – rzekł licząc na odpowiedź skrzata.
    Nie doczekał się jej.
    Zobaczył wrony i kruki oblatujące osadę, a chwilę po tym wyruszające z bramy trzy dwuosobowe zastępy konne. Rozjechały się gwałtownie, jakby na polowanie.

    Prawdopodobnie Znachor został już oszołomiony trucizną. Zapewne tą samą co jego żona, a następnie zabity. Takie reakcje wywołuje piołun, szczególnie zmieszany z alkoholem, który zeszłej nocy pili wszyscy… Prawie wszyscy.

    Tępy i zastraszony lud miał już ugruntowanego przywódcę – Dyktatora chorego na władzę-najbardziej nienasyconej choroby.

    Jego więź z wikingami stawiała go siłą ponad innych, a plany dalszej ekspansji śmierdziały śmiercią z daleka. Takie wykroczenie było odstępstwem od tradycji i wiary ojców. Mógł się dopuścić tylko taki, co za nic miał bogów i tak też było.

    Jeśli Dobrowit żył, to umarł, już za życia. Jeżeli nie żył, przynajmniej przysięga została wypełniona. Stało się to, czego chciał- Połączył się z żoną, tak było mu
    pisane.
    Nasz bohater musiał teraz odnaleźć drogę prowadzącą go do domu i zdążyć przed ptakami… tym razem tymi, co to niosą dobre wieści, bo już niedługo miało nadejść czyste, nowe życie, które może kiedyś zmieni losy świata.
    Takimi od wieków zasadami równowagi, jak mawiali ojce, rządzi się świat.

    ROZDZIAŁ II